Paziowie króla Zygmunta Greg

Paziowie króla Zygmunta Greg

Ostatnie sztuki w magazynie
3,80 zł
Brutto
Lektura szkolna - opowiadanie Paziowie króla Zygmunta w wersji z opracowaniem. Wydawnictwo Greg specjalizuje się w wydawaniu lektur szkolnych, do których dodane jest opracowanie

help_outlineZapytaj o produkt
Paziowie króla Zygmunta Greg

Paziowie króla Zygmunta Greg

Lektura szkolna - opowiadanie Paziowie króla Zygmunta w wersji z opracowaniem. Wydawnictwo Greg specjalizuje się w wydawaniu lektur szkolnych, do których dodane jest opracowanie

Akceptuję zasady polityki prywatności  

Opis

Lektura szkolna - opowiadanie Paziowie króla Zygmunta w wersji z opracowaniem. Wydawnictwo Greg specjalizuje się w wydawaniu lektur szkolnych, do których dodane jest opracowanie.

Fragment wstępu opowiadania Paziowie króla Zygmunta


Wstęp

Pięciu zgrabnych wyrostków, w barwie paziów królewskich, przechodziło gwarząc, podskakując i śmiejąc się przez długi, ciemnawy korytarz, ciągnący się przez całą szerokość drugiego piętra starej, kazimierzowskiej jeszcze części zamku krakowskiego. Za nimi stąpał ciężko pachołek, niosąc na plecach ogromny tłumok z pościelą.

— No, a teraz którędy? — spytał paź, biegnący przodem, zatrzymując się bezradnie w miejscu, gdzie się dwa korytarze krzyżowały.

— Prosto przed się, paniczku — odpowiedział parobek — dopiero na drugim zakręcie obrócimy się na lewo, potem przyjdą trzy schodki na dół, znowuj prosto, potem pięć schodków do góry, jeszcze raz na lewo, no i już.

— Dobre mi już! Toć się człek nieszczęsny zgubić może w onym labiryncie… — zawołał pierwszy z paziów z udanym przerażeniem.

— Ino łaska boska, że smoka nie masz! — dodał krępy rudawy blondynek, rzucając czapką na najbliższego kolegę.

— Krzysztof Czema mniema, że smoka nie ma! — zaśmiał się tamten, odrzucając czapkę dalej.

— Jak to nie ma? A stara Papacoda nie smok? A Marina Arcamone nie smok?

— Hola, hola, nie tak głośno, pomnijcie, że ściany mają uszy!

— Ostroróg własnego cienia się boi!

— Nie boję się niczego! — krzyknął dumnie zaczepiony, chłopak wysoki, o pięknych regularnych rysach, śniady jak Cygan.

— Przecz więc przerywasz nam mowę jakimiś uszami?


— Słusznie czyni — zawyrokował najstarszy z paziów, siedemnastoletni Paweł Szydłowiecki. — Nie tylko ściany mają uszy, ale ostre języki latają po komnatach i donoszą co trza i co nie trza, komu trza i komu nie trza.

— Bogiem a prawdą, dzieją się tu od niejakiego czasu różne cudeńka — rzekł z cicha Jaś Drohojowski, oglądając się za siebie.

— Taj coże znów takiego?

— Dobranoc ci, Montwiłł, jeszcześ nie dospał, że jak wieloryb na Jonasza paszczękę na mnie rozwierasz?

— Nu gadaj, jakowe cudeńka?

— Ano, kichnie kto w swojej izbie, jużci w jedenastej komnacie wiedzą, że ma katar. Zabawi się jeden z drugim przystojnie, przez obrazy boskiej, ino że świeczkę bez noc wypalą, oho, już jego miłość pan ochmistrz Strasz skoro świt wpada i łaje. A skąd się mógł dowiedzieć? Okno jego sypialni wychodzi na wirydarz, a nasze wszystkie na podwórzec. Którędyż uwidział? I tak co dzień coś nowego.

— Et, głupstwo, taj koniec — rzekł Montwiłł — gorzej, że nas w takie zaświaty przenoszą. Czegóż nie pozostawili nas razem w kupie, cożeśmy to pośledniejszego od innych?

— Nie narzekaj, nie marudź, bo nie masz o co — tłumaczył Szydłowiecki — jeżeli cały dwór się ścieśnia, jeżeli nawet królewskie osoby niewygody cierpieć muszą, to chyba nam, paziom, milczeć przystoi.

— Jaże nic nie gadam, a taki mnie żal, że nas rozdzielono od towarzyszy.

— Stare skrzydła burzą, nowy pałac ozdobny, wedle woli i gustu miłościwej pani, budowniczowie z Włoch sprowadzeni stawiać mają, to i nie dziw, że miejsca zabrakło; a trochę ciasnoty zażyć się godzi, zanim wspaniałe komnaty dla waszych miłościów zostaną wykończone — kłaniając się z przesadną uniżonością Litwinowi, rzekł Jaś Drohojowski. — Rodzic mój powiada, że za jego młodości dwunastu było paziów i usługa wedle króla jegomości szła składno, jak na kółkach.

— Toć i za pierwszej żony miłościwego pana, nieboszczki królowej Zapolyi, także ponoć nie było ich więcej. Dopiero z nową panią nowe nastają czasy: zamek za ciasny, paziów dwustu, a usługa licha; parlare italiano, utrapiare polono, wymyślare androno, nulla niente di buono i tak dalej… Czy prawdę mówię?

— Mądrze i słusznie, Mikołajku!

— Na miły Bóg… pókiż tymi zaułkami wędrować mamy? — krzyknął zniecierpliwiony Szydłowiecki.

— Wżdy gadałem waszej wielmożności — odparł pachołek flegmatycznie — że dwa razy na lewo, raz na dół, raz na górę, a my dopiero jedne schodki minęli.

— Gedroyć!

— Boner! — krzyknęli ze zdziwieniem chłopcy na widok dwóch paziów biegnących z przeciwnej strony ku nim. — Skędżeście się tu wzięli?

— Jędruś mi chciał pokazać naszą nową sypialnię — odpowiedział Konstanty Gedroyć — i zanimeście się spakowali, jużeśmy tu przybiegli.

— Jakżeście trafili?

— Ja bym miał nie znać grodu, każdego krużganka, każdego zakamarka? — zaperzył się Boner.

— Co ON się tak buci, ten krasomędrek?

— Nie łajże mu, bo sprawiedliwie gada: toć od małego dziecka kręci się po całym grodzie, po podwórcach, po wirydarzach, lepiej chyba zna one wszystkie zakątki niż sam król jegomość.

— I nic mu za takowe wścibstwo?

— Wnuczek pana żupnika i wielkorządcy miasta… ino tyle rzekę. Pokąd był maluśki, to za panem dziadkiem bieżał a poły się imał; skoro zaś podrósł, wszędy go pełno, a ot, trzeci rok mija, jak paziem ostał.

— Słuchajże, Jędrek… dobrze nam tam będzie?

— Niezgorzej, niezgorzej; przestronno, ustronno, stary Strasz trzy razy się zatchnie i trzy razy spocznie, zanim do nas dolezie. W Bogu nadzieja, że nieczęsto nas będzie nawiedzał. Jedno mi nie na rękę…

— Coże?

— My na lewo w jednym kącie, a czwarte drzwi na prawo fraucymer.

— Wiwat!

— Kamilla!

— Lauretta!

— Beatrycze!

— Hipolita!

— Geronima!

— Aha, cieszcie się, błazenkowie! Po pierwsze, takie dorosłe i przerosłe panny ani patrzą na nas, a po drugie, ich pokoje położone są w głębi, od strony zaś naszego korytarza ino komnaty signory Izabeli Papacoda i Mariny Arcamone.

— Niechże cię nie znam z taką nowiną!

— Oho, stary Krabatius głowę beze drzwi wyścibia, widno go przeniesiono, jako i nas, na insze mieszkanie.

— Któż to jest? — spytał Gedroyć, niedawno do Krakowa przybyły.

— Medyk pana marszałka Kmity.

— Nie znam go; muszę się mu przypatrzyć.

Chłopcy, doszedłszy do drzwi swego nowego mieszkania, pchnęli Kubę z pościelą do izby, a sami nie kwapili się z wchodzeniem, obiecując sobie jakąś śmieszną krotochwilę ze spotkania z magistrem Johannesem Krabatiusem.

Tenże, człowiek niemłody, w czarnym aksamitnym długawym ubraniu i takiejże płaskiej czapeczce na łysinie, stał we drzwiach swej komnaty i poglądał w korytarz przez szkła osadzone w rogowych widełkach na długim trzonku, które przysuwał prawą ręką do oczu, wyciągając jeszcze naprzód chudą szyję, ruchem właściwym krótkowidzom. Bocianiej cienkości nogi, o dużych płaskich stopach, tkwiły w czarnych pończochach i czarnych safianowych trzewikach, zakończonych według najnowszej mody niepomiernie szeroko.

— Pan Szydłowiecki, pan Boner, panowie pazie… dobry wieczór. Co tu oni mają za jaką robotę? — zapytał Niemiec łamaną polszczyzną.

Przez twarz Jasia Drohojowskiego przeleciało drgnienie złowrogie, zwykła zapowiedź mniej lub więcej szalonego figla. Podbiegł z uprzejmą minką do Niemca:

— Dzień dobry, panie magister: my tu na nową kwaterę, wasza miłość takoż?

— Moja miłość takoż.

— Ach, co za szkoda, że sypialnia pana magistra wychodzi na północ… przy waszym niemocnym zdrowiu…

— Ja nigdy nie wychodzę na północ. Dwadzieścia jedna godzina, to ja już dawno śpię.

— Słusznie to waszmość czyni: ale co inszego chciałem rzec: powiadam, co okna są od północy.

— Ach tak… to jest bardzo niedobrze… od północ…

Choroba, Pozory, Żart
— A zwłaszcza że wasza miłość taki blady od kilku dni; przymizerniał srodze.

Mówiąc to, Drohojowski kopnął najbliżej za sobą stojącego kolegę wzywając jego pomocy. Jędruś Boner, jedyny do konceptów, w mgnieniu oka się zorientował i niby półgłosem do siebie, ale tak, że każde słowo wyraźnie było słychać, mruknął:

— Biedny człowiek… zmienił się nie do poznania.

— Co ON mówi?

— Nic, nic, niech się wasza miłość ciepło odziewa, o febrę nietrudno.

— Nie stójcie w tym ponurym, wilgotnym korytarzu, dobry panie Krabatius! — jęknął Krystek Czema z rozrzewnieniem w głosie.

— Kochane chłopcy… poczciwe dzieci… posłucham waszej dobrej rady.

I zaniepokojony medykus cofnął się do swej izby licząc puls, naturalnie ze strachu mocno przyśpieszony. Wyjął z kieszeni małe srebrne lusterko, obejrzał język… brzydki; oczy wydały mu się dziwnie zaiskrzone, a białka żółte. Usiadł znękany na ławie i zdumał się gorzko.

Szczegóły produktu

961729
1 Przedmiot
Nowy
Product added to wishlist