Jesteś fanem Rodziny Addamsów, a przygody Wednesday wywołały u ciebie niedosyt? A może czytałeś "Serię niefortunnych zdarzeń" i szukasz czegoś podobnego? "Swiftowie" to powieść utrzymana właśnie w tym specyficznym poczuciu humoru, które do wspomnianych tytułów przyciągnęło miliony.
U Swiftów nic nie jest normalne. Od samego początku. W tej rodzinie nie nadaje się imion, lecz się je wybiera - kompletnie losowo, korzystając z pomocy Słownika Rodu. Imię nowego Swifta trafia od razu na płytę nagrobną, w końcu żywym jest się zaledwie kilkadziesiąt lat, martwym zaś wieczność.
Pewnego majowego poranka cała rodzinka uczestniczy w pogrzebie arcyciotki Schadenfreude, zresztą nadzorowanym przez nią samą. Zdaniem ciotki pogrzeb to przecież prawie jak ślub, więc członkowie rodziny zostają zagonieni do ćwiczeń i prób, bo tak ważna uroczystość musi przebiec idealnie.
Jeśli to wprowadzenie brzmi ciekawie, to należy w tym momencie wspomnieć, że historia dopiero się rozpoczyna. Przed Swiftami doroczny zjazd rodzinny, poszukiwanie zaginionego skarbu... I ciotka Schadenfreude zrzucona ze schodów. O tym, co będzie dalej, opowie już książka.
"Swiftowie" to debiutancka powieść Beth Lincoln. Powstała jako wyraz przywiązania do gotyku, literatury, a zwłaszcza kryminałów. Jest również nawiązaniem do własnych doświadczeń autorki, która miała okazję wychowywać się na dawnej wiktoriańskiej stacji kolejowej. Z takiego połączenia musiała powstać zwariowana rodzinka.
Fragment powieści
Dawno temu, w czasach rajtuzów i kaftanów, każde dziecko w rodzinie Swiftów otrzymywało imię Mary lub John. Było to wielce niepraktyczne podczas posiłków, bo kiedy ktoś prosił Johna o podanie ziemniaków, po półmisek natychmiast sięgało dziesięć rąk, dlatego Mary Swift XXXV zainicjowała tradycję nadawania dzieciom imion przy użyciu Słownika Rodu. Pomysł się przyjął, a rodzina Swiftów kwitła.
Breweria nie pamiętała dnia swoich narodzin, ale umiała to sobie dokładnie wyobrazić: sala w szpitalu, pielęgniarki, matka, zmęczona i uśmiechnięta, ojciec poprawiający jej poduszki. Wyobrażała sobie także siebie samą, owiniętą jak orzeszek, już wtedy z burzą rudych włosów szalejącą na głowie. Wyobrażała sobie Słownik, co było o tyle łatwiejsze, że patrzyła na niego właśnie w tej chwili: na pradawną, obitą w skórę, monstrualną księgę, pękającą w szwach od stron ze skóry cielęcej, pergaminu i papieru, pełną wpisów wydrukowanych wyraźną, nowoczesną czcionką, napisanych chwiejnie na maszynie oraz nabazgranych odręcznie, niedzisiejszym charakterem pisma z długimi literami s, które wyglądają jak f.
Na pewno Słownik wniesiono, położono na łóżku (Breweria wyobrażała sobie skrzywione miny zdegustowanych pielęgniarek), a potem matka Brewerii otworzyła go na przypadkowej stronie. Zrobiła to z zamkniętymi oczami. Przesunęła palcem po stronie i zatrzymała się na słowie (wraz z towarzyszącą mu definicją), które miało się stać imieniem jej dziecka.
[...] Według tego napisu już zawsze miała zastawiać pułapki i sprawiać kłopoty. Nawet jeśli lubiła swoje imię (a lubiła) i nawet jeśli do niej pasowało (a pasowało), to wolałaby, żeby najpierw zapytano ją o zdanie, zanim to imię przylgnęło do niej na całe życie.
O autorce
Beth Lincoln wychowała się na dawnej wiktoriańskiej stacji kolejowej w północnej Anglii. W dzieciństwie bała się porcelanowych lalek, panter i szaf, które dziwnie na nią patrzyły. Po drodze nie stała się ani wysoka, ani mądra i nigdy nie nauczyła się grać na żadnym instrumencie - spisywała za to opowieści. Nawyk ten został jej do dziś.
Kiedy nie pisze, rzeźbi w drewnie, robi bałagan w swoim mieszkaniu lub rozmawia z najbliższymi o niewyjaśnionych zdarzeniach. Jej ulubione rzeczy to duchy, chipsy i dziwne stare słowa.
Swiftowie to jej debiutancka powieść. Stworzona z miłości do słów, gotyku i klasycznych kryminałów. Beth mieszka w Newcastle upon Tyne ze swoim partnerem i - miejmy nadzieję, że nadal w czasie, gdy to czytasz - psem.